Po raz pierwszy od końca ''fazy buntu'' zaczęłam coś pisać. Nazwijmy to coś roboczo wierszem, choć ja bym moich prób poskładania myśli tak nie nazwała. Ale nie dokończyłam pisać. Po prostu w pewnym momencie powróciły natrętne myśli, które wytrąciły mnie z równowagi.
Wraz z końcem mojego buntu skończyła się moja szczerość, w tamtych czasach nie bałam się być sobą i wyrzucać z siebie co czuje. Nie liczyło się jutro. Liczyło się tutaj, teraz. Teraz jestem nieszczęśliwa więc teraz się pozbieram, to moje życie i nie będę liczyć na cud. To moja walka. A teraz? Nie liczy się chwila, liczy się to, że ten konkretny moment jest tylko pomostem do bliżej nieokreślonej przyszłości. Łatwiej płynąć z prądem, walka? A po co mi to... jutro przecież będzie nowy dzień...
Tak strasznie boję się odrzucenia, że mnie to paraliżuje. Bo z odrzuceniem kończy się nadzieja. A to dzięki nadziei ja jeszcze jakoś funkcjonuje.
Najbardziej lubię wieczory, kiedy jestem sama z moimi myślami. Gdy: ''Łagodny mrok zasłania mi twarz
Jakby przeczuł, że chcę być sobą chociaż raz''
Nie wiem, może jestem jakaś niedojrzała, niedopasowana, może urodziłam się nie w tych czasach, nie w tym świecie. Może romantycy są skazani na wyginięcie, a prawdziwa, szczęśliwa miłość istnieje tylko w bajkach? Może rzeczywiście ludzie mają racje. Nie ten to inny. A tak w ogóle to najlepiej być z kimś dla wyglądu i lansu, bo do charakteru można się przyzwyczaić. A tak w ogóle to miłość jest przereklamowana i sprawia co najwyżej ból. A na księcia z bajki to się czekało w przedszkolu. Teraz to dziecinne.
,,Nie kocha się kogoś z powodu wyglądu, ciuchów, czy samochodu. Kocha się go dlatego, że śpiewa pieśń, której nikt poza tobą nie potrafi zrozumieć ''
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz