Spakowana (jak to ja) jakbym jechała na miesiąc w głuchą dzicz ale do tego już się chyba wszyscy przyzwyczaili. Plecak do którego spakowałaby się przeciętna rodzina wypchany po brzegi, a przecież ja nic tam nie mam! Nie no przesadzam, plecak ma mniej więcej 20l więc szału nie ma.
Oczywiście z moim jakże optymistycznym nastawieniem stwierdziłam, że będzie gradobicie, burza śnieżna, trzęsienie ziemi i żaby lecące z nieba więc 80% mojego plecaka zajmuje apteczka wypchana do granic możliwości.
Oczywiście zakładając z góry, że moja klasa jest bandą... ludzi nie potrafiących ubrać się w góry mam też zapasowy polar i zapasowe skarpetki.
Przezorny zawsze ubezpieczony, pewnie mi się nic nie przyda.
Goha i Wiki oczywiście przygotowania jakby w Węgierskiej Górce nigdy sklepu i ognia nie widzieli więc mam miłą perspektywa wżerania jakiś 20 bułek i 2 litrów własnoręcznie ugotowanej przez nas zupy ogórkowej. Plus oczywiście żelazna racja słodyczy i (tadam) sucharków i kostek rosołowych. (Nie wiem po co nam to ale ewentualnie gdy się zgubimy w lesie i przez tydzień nie będziemy miały co jeść to sobie wodzionke ugotujemy)
Zapowiada się absolutnie szałowo. Szczególnie, że nasza magiczna trójca zamierza być jedynymi niepijącymi więc standardowo robimy za klasowe nie wiadomo co.
Cóż. Wiki bierze gitarę więc po co nam alkohol. I tak nam będzie odwalać.
Pozdrawiam i ściskam ciepło. Do zobaczenia wkrótce (jeśli przeżyje)
Czuwaj i z błękitnym niebem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz