Jak to jest, że miłość platoniczna przeradza się w... coś co sprawia, że dopiero teraz czuje się, myśle jak kobieta z krwi i kości, z temperamentem godnym koloru moich włosów?
Jak to jest, że śpiąc i śniąc z jednej strony chciałabym by ów sny trwały wiecznie, a z drugiej wolałabym niesypiać?
Jak to jest, że budze się z ustami obolałymi od pocałunków, których nigdy nie było i zapewne nigdy nie będzie?
To czego nie możemy mieć jest tym czego najbardziej pożądamy czy po prostu oszalałam doszczętnie?
Mój osobisty koniec świata złożony z milczenia i nieobecności.
Zaczynam wyrastać z myślenia ,,nie jestem dość dobra'', jestem na tyle dobra na ile potrafię, na ile mogę być, po prostu nie jestem tą właściwą, albo to On nie jest tym właściwym, a to co biorę za miłość jest tylko mieszanką uporu i pożądania.
Godze się z tym. Co nic nie zmienia.
Bo innego końca świata nie będzie.
Powinnam uciekać od tych walących się ruin zanim będzie za późno. Powinnam? Musze!
Tylko tak ciężko zrobić krok w przód...
Utknełam niczym bohaterka kiepskiej powieści w niekończącej się pętli wzlotów i upadków. Niekończącej się pętli najwyższego szczęścia i najgorszej rozpaczy. I zamiast szukać drogi wyjścia niczym ostatnia kretynka z uporem godnym osła zapętlam się coraz bardziej.
Cytując Anie z Zielonego Wzgórza: ,,Moje życie jest cmentarzem pogrzebanych nadziei.''
A szczególnie tej, że kiedyś danym mi będzie zmądrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz